DrG DrG
448
BLOG

Marksistowska semantyka

DrG DrG Polityka Obserwuj notkę 1

Marksistowska Semantyka

Cały lingwistyczny dorobek marksizmu i doktryn potomnych zwykło się określać terminem  Grzegorza Orwella „nowomowa”. W książce, w której autor użył tego terminu, tworzenie nowomowy opiera się przede wszystkim na skrajnej neosemantyzacji oraz konstruowaniu neologizmów przez syntezę dwóch słów. Dzięki tej – skądinąd ekonomicznej metodzie – powstają takie wyrazy jak np. Minipax, czyli ministerstwo pokoju, które zajmuje się wojną(!) – przykład, jak sądzę, dobitny.

            W powieści „1984” pojęcia są wypaczane i w takiej formie służą jaką nośnik idei w szeroko stosowanej nachalnej propagandzie. Niektórych słów używać nie wolno, niektóre planuje się zlikwidować. Zawłaszczenie sfery języka publicznego przyjmuje postać skrajną. Tak to wygląda w powieści, realia roku 1984 były nieco skromniejsze i nie tak zuchwałe.

 W kontakcie z kulturą zachodu marksiści przyjęli nową, bardziej efektywną strategię zmiany pstrokatego, różnobarwnego świata na komunistyczny, jednolicie czerwony Eden.

I strategia manipulowania językiem uległa poważnym zmianom. Skończył się okres  prymitywnej walki za pomocą sierpa i młota. Zaczął się czas działań delikatnych i subtelnych, działań pod znakiem gwiazdki, a w przypadku Europy nawet dwunastu takich uroczych obiektów.

            Gwiezdne wojny na polach języka prowadzone są za pomocą starej zasady divida et impera – dziel i rządź, oczywiście w nowym wydaniu - na potrzeby propagowania ideologii konieczne były odpowiednie dostosowania. Jak to dzisiaj funkcjonuje? Przykład klasyczny:  Sprawiedliwość – słowo od zawsze trudne do zdefiniowania (a może banalne, skoro definicji namnożyło się od groma?), w każdym razie wszelka swawola w tworzeniu definicji nie rzucała się w oczy.

            Najpierw podzielono sprawiedliwość, jej odmianom(!) przypisując różne epitety.

W ten sposób powstały takie twory jak np. sprawiedliwość dziejowa - z początku  pojmowana jako zjawisko całkiem naturalne: szczęśliwy zbieg zdarzeń wynagradzający krzywdy tym narodom, które kiedyś w historii dotknęła jakaś straszliwa niesprawiedliwość; samoistne, niby przez niewidzialną rękę Temidy, rekompensowanie pewnym klasom cierpień, doznawanych przez antenatów itp.

Później sprawiedliwości dziejowej zaczęto na szeroką skalę pomagać, i tak na przykład obywatela-towarzysza wywodzącego się z klasy robotniczej, należącego do ludu pracującego miast i wsi, należało traktować inaczej, lepiej, tak by zrekompensować krzywdy jego przodka – chłopa folwarcznego czy robotnika fabrycznego.

Obok tej sprawiedliwości pojawiła się także szczególnie dzisiaj popularna sprawiedliwość społeczna (aktualna konstytucja Polski – ewidentnie nieudany i spóźniony żart primaaprilisowy, głosi: „ RP jest państwem urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej) na czym ona polega – z definicją mają problem nawet jej twórcy, musieliby bowiem orzec, że właściwie jest to tylko wyszukana forma niesprawiedliwości. Jako sprawiedliwe postrzega się działanie państwa, które zmierza w kierunku już nie rekompensowania cierpień antenatów obywateli, ale ich własnych. Sprawiedliwość społeczna jest narzędziem służącym łagodzeniu napięć społecznych, szczególnie na tle ekonomicznym.   Gdy obywatel-niewolnik doznaje jakichś krzywd, państwo ochoczo zmierza mu z pomocą. Gdy zarabia zbyt mało (wartościowanie arbitralne) państwo ogłasza, że ci, którzy zarabiają zbyt dużo zostaną obłożeni sprawiedliwym podatkiem (szansa, że tak uzyskane przychody – w rzeczywistości może ich nie być – trafią do pokrzywdzonych, jest nikła). Ostatecznym celem zdaje się więc wyrównywanie, w dół – rzecz jasna. W praktyce żadna równość (społeczna) nie zostaje osiągnięta, zresztą nikt do tego nie zmierza. Celem polityków jest tylko zdobycie i utrzymanie władzy, a hasła populistyczne w warunkach demokratycznych stanowią nieocenione narzędzie znacznie wspomagające osiąganie celu. Nie zajmujmy się jednak światłymi rządami wrażliwych humanitarystów, wróćmy do języka, jakim się posługują.

Sprawiedliwość społeczna zmierza oficjalnie do zaprowadzenia równości społecznej. Czym w ogóle jest dzisiaj równość? Marksiści nie musieli zgodnie ze szkarłatną odmianą zasady divida et impera dzielić równości – zrobił to za nich ktoś inny. Równość się rozparcelowała, a z latorośli – dzięki trosce wrażliwych czerwonych ogrodników - powstały jej nowe, doskonalsze odmiany.

Gdy w wieku osiemnastym mówiono o równości (nie dodając żadnych epitetów) nigdy nie myślano o romantycznym egalitaryzmie. Równość była jeszcze całkiem zwyczajna, oznaczała zawsze równość wobec prawa. Dzisiaj w doktrynie prawnej wyróżnia się równość w ujęciu formalnym i w ujęciu materialnym. Nad pierwszą nie ma potrzeby się rozwodzić – jest to bowiem ta klasyczna równość, zawsze istniejąca bez zbędnych określeń. A równość w ujęciu materialnym…to wysublimowana postać tego, co zwykło się dotąd nazywać nierównością. Równość formalna istnieje tylko formalnie, jako historyczne relikt, owoc liberalnego obskurantyzmu. Powszechne zastosowanie (w prawie polskim) znajduje równość w ujęciu materialnym. Zgodnie z nią, aby wydać wyrok, oskarżony zostaje przypisany do jakiejś kategorii ludzi na podstawie cechy go charakteryzującej. W zależności od tego, do której kategorii zostanie zaliczony, wyrok będzie mniej lub bardziej surowy. Słowem, czerwone łobuzy gwałtem zerwały Temidzie opaskę z oczu. Starożytni Rzymianie koncentrowali się na winie człowieka i odpowiedniej jej subsumcji. Winę odmierzano i podług niej na podstawie prawa dobierano odpowiednią karę. Nikogo nie obchodziło, czy oskarżony jest plugawym burżujem, czy słodkim członkiem ludu pracującego miast i wsi czy miał śmiertelnie poważne powody złamania prawa, czy był to tylko jego kaprys czy piastuje wysokie funkcje społeczne, czy jest tylko prostym krzykaczem: „chleba, igrzysk!”.

Zabrano (w imię sprawiedliwości społecznej dopuszcza się kradzież, gdy cel jest słuszny – cokolwiek to znaczy) opaskę i w zamian w niewinne dłonie Temidy wepchano rejestr obywateli informujący o ich trudnej sytuacji, traumatycznych wspomnieniach, zbyt niskich zarobkach i o wszystkim, co rzekomo ma ich usprawiedliwiać i łagodzić karę im wymierzaną.

            Które z pojęć można było jeszcze wypaczyć? Jeżeli zaopiekowano się sprawiedliwością i równością, to jakże można by było pominąć wolność. Właściwie, pojęcie wolności jako pierwsze zaczęło się wynaturzać. Marksiści kochają twory upośledzone, a upośledzenia najchętniej pogłębiają.

Mówiąc o wolności mówiono zawsze o jej charakterze negatywnym (cóż za niefortunne określenie – o ile uzasadnione etymologicznie, to przez będącego pod ciągłym ostrzałem propagandy obywatela-niewolnika traktowane jako synonim słowa „zły”).

Wolność o charakterze negatywnym to „wolność od” (konserwatyści, jak na przykład Janusz Korwin-Mikke, uznają tylko takie pojmowanie wolności).

Wolność o charakterze pozytywnym, „wolność do” jako pierwszy wprowadził Jerzy Wilhelm Fryderyk Hegel – słynny antyliberał, domagający się całkowitego podporządkowania jednostki państwu -  „Bogu na ziemi”, a także twórca zasad dialektyki i ogólnie systemu, z którego najobficiej czerpał (choć to już nie jego wina) Karol Marks. Nie byłoby problemu, gdyby podział wolności pozostał kwestią sporów filozoficznych – a niech sobie bredzą. Niestety, socjaliści poczęli bardzo uważnie wbijać swe troskliwe oczęta w ów podział. Wreszcie uznali, że „wolność od” należy zastąpić  „wolnością do”. Robią to mówiąc, że są wielkimi apologetami wolności – tej zwykłej.

Co tu jest takiego oburzającego? Wyobraźmy sobie następującą sytuację:

gdzieś w Europie (może być czerwona) żyją dwa małżeństwa. Mimo feministycznych agitacji w obu władzę sprawuje mąż. W pierwszym żona ma wolność o charakterze negatywnym. Ma ochotę oglądać tureckie telenowele – ogląda. Chce iść do galerii popatrzeć na ubrania – idzie. Nie chce - nie idzie. Wszystko opiera się na zasadzie „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. W drugim małżeństwie światły mąż wprowadza postępową wolność pozytywną. Określa, że żona ma wolność poruszania się po mieszkaniu, wolno jej to robić w ubraniu, może przez godzinę co dzień oglądać telewizję (z troski o jej wzrok nie dłużej), wolno jej raz w miesiącu wybrać się do galerii, może sprzątać i gotować, przyznaje się jej nawet wolność głoszenia własnych poglądów – byleby były poprawne politycznie.

Która z żon jest wolna?

            Gdy mowa o wolności przypomina mi się jedna ze sztuk Sławomira Mrożka „Na pełnym morzu”(polecam liberałom). Jeden z bohaterów w ostatnim monologu rozważa, czym jest zwykła wolność (bez określeń) a czym jest wolność prawdziwa. „Wolność to nic nie znaczy. Dopiero prawdziwa wolność, to znaczy coś. Dlaczego? Bo jest prawdziwa, a więc lepsza. Wobec tego gdzie szukać prawdziwej wolności? Pomyślmy logicznie. Jeżeli prawdziwa wolność to nie jest to samo, co zwykła wolność, to wobec tego gdzie jest prawdziwa wolność? To jasne. Prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności.”  

DrG
O mnie DrG

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka